Wreszcie - Eureka! - udało mi się przypomnieć sobie, skąd znam melodię, którą nucę od wczoraj. Otóż z pewnego tajwańskiego filmu, który był dla mnie hitem tegorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty. Myślę, że w Polsce widział go maksymalnie promil społeczeństwa, ze względu na brak dystrybucji i specyficzną poetykę. To znaczy, gdyby nawet mogli, to by nie obejrzeli.
Żeby nie być gołosłowną odsyłam do fragmentu filmu, który tak mnie zachwycił (głos to zdaje się Grace Chang, niestety bez polskiego dubbingu, więc nie wiadomo o czym śpiewa, a nie jest to dosłowne tłumaczenie tekstu z 1946 roku):
Tutaj możesz zobaczyć ten kawałek (LINK)
I jak? Zniesmaczeni, rozbawieni czy zachwyceni? A to tylko fragment!

Film oglądałam na wdechu, żeby później wypuścić całe powietrze z głośnym "wow!".
Znam jeszcze dwie osoby, które widziały "Kapryśną chmurę". Koleżanka zdecydowanie nie podziela mojego entuzjazmu a Damian po prostu nie podziela (wybaczam wam). Cóż, film jest niszowy i, jak twierdzi reżyser, w jego rodzinnym kraju sprzedał się wyłącznie ze względu na sceny erotyczne (kłopoty z cenzurą są zawsze niezłą reklamą). Moim zdaniem ma mnóstwo innych plusów.
Wciąż czeka na mnie na dysku "The Hole", starszy film Lianga, w roli głównej jak zwykle Kang-sheng Lee (w każdym filmie Tsaia aktor jest jego alter-ego). Obejrzę i pokocham. Pewnie sama. Chyba trzeba mieć predyspozycje do tego rodzaju kina.
Ocena ogólna y: 7/6, d: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz