piątek, 16 października 2009

Szesnaście ton kapryśnej chmury

Oglądając wczoraj końcówkę jednego z odcinków serialu "Mad Men" (polecam!) usłyszałam znajomy utwór muzyczny. Chwila zastanowienia plus śledzenie tekstu przez Google i już wiem: było to "Sixteen tons" (tutaj najbardziej znana wersja utworu wykonywana przez  Erniego Forda - genialne!). Gdzie mogłam usłyszeć wcześniej utwór o ciężkim życiu górnika? I w czyim wykonaniu? Piosenkę coverowali tacy artyści jak Johny Cash, Faith no More, Chór Armii Czerwonej, The Platters a nawet Lorne Greene (to koleś z "Bonanzy") - czego można dowiedzieć się ślęcząc na Youtube lub zaglądając do Wikipedii (piosenka ma tam całkiem długaśny wpis, bo wielokrotnie bywała hitem). Wysłuchałam różnych wersji, ale to wciąż nie było to.
Wreszcie - Eureka! - udało mi się przypomnieć sobie, skąd znam melodię, którą nucę od wczoraj. Otóż z pewnego tajwańskiego filmu, który był dla mnie hitem tegorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty. Myślę, że w Polsce widział go maksymalnie promil społeczeństwa, ze względu na brak dystrybucji i specyficzną poetykę. To znaczy, gdyby nawet mogli, to by nie obejrzeli.
Żeby nie być gołosłowną odsyłam do fragmentu filmu, który tak mnie zachwycił (głos to zdaje się Grace Chang, niestety bez polskiego dubbingu, więc nie wiadomo o czym śpiewa, a nie jest to dosłowne tłumaczenie tekstu z 1946 roku):
Tutaj możesz zobaczyć ten kawałek (LINK)
I jak? Zniesmaczeni, rozbawieni czy zachwyceni? A to tylko fragment!
Film, o którym mowa to "Kapryśna chmura" ("Tian bian yi duo yun", 2005) Tsai Ming Lianga, od obejrzenia będący jednym z moich ulubionych kawałków kina. Film, w którym wymieszano romans dwójki samotnych ludzi z pewnego bloku z musicalem, filmem porno, komedią i kawałkami arbuza (po obejrzeniu "Kapryśnej chmury" ten owoc nie jest już dla mnie tym, czym był). Fragmenty refleksyjne przeplatane są z kolorowym performancem, cisza codzienności ściga się ze śpiewnymi brokatowymi fantazjami. Cały film oparty jest na kontrastach, a wyalienowani bohaterowie tęsknią za miłością  i deszczem (zastępując je bezosobowym seksem i sokiem z  arbuza). Ostatnia scena szokuje i zmusza do głębokich (!) przemyśleń.
Film oglądałam na wdechu, żeby później wypuścić całe powietrze z głośnym "wow!".
Znam jeszcze dwie osoby, które widziały "Kapryśną chmurę". Koleżanka zdecydowanie nie podziela mojego entuzjazmu a Damian po prostu nie podziela (wybaczam wam). Cóż, film jest niszowy i, jak twierdzi reżyser, w jego rodzinnym kraju sprzedał się wyłącznie ze względu na sceny erotyczne (kłopoty z cenzurą są zawsze niezłą reklamą). Moim zdaniem ma mnóstwo innych plusów.
Wciąż czeka na mnie na dysku "The Hole", starszy film Lianga, w roli głównej jak zwykle Kang-sheng Lee (w każdym filmie Tsaia aktor jest jego alter-ego). Obejrzę i pokocham. Pewnie sama. Chyba trzeba mieć predyspozycje do tego rodzaju kina.
Ocena ogólna y: 7/6, d: 4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz